
Mając w domu Johnego nie myśleliśmy o kolejnej fretce. Żyliśmy sobie szczęśliwe, aż któregoś razu wieczorem dostałam telefon. Znajoma znalazła fretkę, wydaje mi się, że była to jesień, bo zmartwiłam się, że taki maluszek biega bez opieki, a robi się coraz zimniej. Dużo nie myśląc, powiedziałam jej, że niech ją trzyma, a ja zaraz po nią przyjdę.
Gdy ją zobaczyłam i zdałam sobie sprawę, jaka jest malutka, zrobiło mi się potwornie przykro, że ktoś mógł ją wyrzucić z domu. Była malutka, chudziutka, strasznie się trzęsła, na dodatek miała rujkę (w porównaniu do Johna była ponad połowę mniejsza). Zabrałam ją do domu, żeby przetrzymać ja przez noc, od razu było postanowione, że ona z nami nie zostanie. Mieliśmy ją zaprowadzić do weterynarza, dać ogłoszenie czy nikomu nie uciekała i przechować ją na chwile.

U weterynarza okazało się, że ten mały maluszek jest w złym stanie, organizm był strasznie wyniszczony przez rujkę i tak naprawdę jeszcze kilka dni a ten maluch by umarł. U weterynarza okazało się, że od razu trzeba zacząć ją leczyć. Powiedzieliśmy pani weterynarz, że ona u nas nie zostaje i wspólnie ustaliliśmy, że ten maluch dostanie pomoc, która wszystko unormuje na jakiś czas, a prawdziwy właściciel zadba o resztę. Oczywiście zaproponowaliśmy, że póki nie znajdzie się właściciel, ona może u nas zostać. Zapłaciliśmy za pierwszą wizytę, ale musicie wiedzieć, że to było z sześć lat temu i wtedy jako młodzi na stancji nie mieliśmy dużo pieniędzy, pamiętam, że wtedy sporo czasu zbieraliśmy, aby wyjechać w góry na kilka dni… Dlatego też przez finanse nie chcieliśmy mieć drugiej fretki.
Czas mijał, nikt jej nie szukał, a w nas zachodziła zmiana. Ten maluch coraz bardziej rozgaszczał się w naszym sercu, ona była zupełnie inna niż Johny. Delikatna, przestraszona i bardzo nieufna. Bała się gwałtownych ruchów, podniesionego głosu i na początku chowała jedzenie. Spędzaliśmy z nią czas i któregoś dnia siedząc z nią, stwierdziliśmy, że skoro nie ma właściciela, to my ją przygarniemy. Finansowo damy radę a ona wreszcie dostanie imię.
Pewnie już wiecie, że tę małą fretkę nazwaliśmy Żelka (w sumie Andżelika, ale po latach zdrobniliśmy do Żelki). Zaczęliśmy ją leczyć i w ciągu dwóch miesięcy wydaliśmy oszczędności na nasze górskie wakacje. Nie żałowaliśmy tego, bo Żelka dała nam coś, czego nie można kupić za żadne pieniądze.
Nasza rodzinka się powiększyła, ale niestety Żelka nie lubiła Johna, a on chciał ją jako swoją partnerkę. Ich relacje to była czysta telenowela. Kilka miesięcy próbowaliśmy ich połączyć, ale nie mieliśmy do tego serca (fretki strasznie się łączą, są piski dzikie bieganie itp.). Postanowiliśmy, że nasze śmierdziuszki będą mieszkać w osobnych pokojach i raz będzie z nami w pokoju spała Żelka raz John.
Żelka przez pierwsze kilka lat była raczej outsiderem, nie przychodziła na rączki, raczej nie potrzebowała z nami kontaktu, chociaż uwielbiała się z nami bawić no i była czasami zazdrosna, że to nie ona śpi dzisiaj z nami w sypialni. Potrafiła dobrą godzinne drapać w drzwi. Choć nadal była raczej z boku, to my zaczęliśmy zauważać, jak się zmienia. Jak zapomina o tych wszystkich strasznych chwilach. Najpierw przestała się bać głośnych odgłosów, później gwałtownych ruchów. Później już przestała chować jedzenie, baaa była taka wybredna, że ten kto ją spotykał to nie wierzył, że tak można, Później było już z nią na tyle dobrze, że zaczęła gugać (jest to oznaka radości) a później miała swoje pierwsze „martwe” sny (podobno fretki osiągają ten stan, jak czują się bezpieczne). Powoli przechodziła w niej zmiana a my byliśmy za to odpowiedzialni.

Czas mijał i zdarzyło się drugie nieszczęście w życiu Żelki. Podczas szczepień nasza fretka dostała wstrząsu anafilaktycznego, nie wiedzieliśmy co z nią będzie, bo złapało ją to gdy już byliśmy w domu. To był straszny widok, nie była z nią kontaktu, zrozpaczeni wieźliśmy ją do weterynarza. Cztery długie godzinny były decydujące, nasza dzielna dziewczynka sobie z tym poradziła i już po kilku dniach zachowywała się, jakby się nic nie stało.
Po tym wydarzeniu życie wróciło do normy i my nadal beztrosko sobie żyliśmy. Ciesząc się miłością naszych freciaków. Niestety chwile po tym jak Johny zachorował, z Żelką zaczęło też się dziać coś złego. Zaczęła mieć problemy skórne, a później łysieć, przez pierwsze miesiące było kilka podejrzeń (rujka, uczulenie, pasożyty, wada serca). Nawet jak już zaczęliśmy jeździć po różnych weterynarzach, w Olsztynie i Gdańsku to braliśmy Żelkę również, żeby dowiedzieć się, co jest nie tak. Każdy lekarz jej stan bagatelizował i dopisywał kolejne leki. W międzyczasie Johny odszedł i nasza miłość i zainteresowanie skupiły się tylko na Żelce.
Po kolejnych wizytach wreszcie trafiliśmy do fantastycznej pani doktor, która naszego zwierzaka zaczęła stawiać na nogi. Oczywiście przez wcześniejszych weterynarzy, Żelki stan był znowu kiepski. Przez tonę leków jej organizm został rozwalony. Najpierw próbowaliśmy ją leczyć, ale później okazało się, że o wyleczeniu nie ma mowy i tylko trzeba leczyć skutki. Nasze życie przez te ostatnie dwa lata życia Żelki dzieliło się między wizytami u Pani doktor, lekami a życiem codziennym.
Żelka była fantastycznym zwierzakiem, który dzielnie wszystko znosił. W ostatnich latach Żelka się diametralnie zmieniła. Zaczęła z nami spać, wręcz zajmowała połowę łóżka. Jak czasami chciała się położyć tam, gdzie ktoś z nas trzymał nogę, to potrafiła ugryźć. Była bystra, pamiętam jak była ich jeszcze dwójka i na działce zbudowaliśmy im taki piętrowy wybieg. Żelka po kilku minutach już latała po całym, a John nie łapał, o co chodzi i tam, gdzie się go położyło tam biegał 😀 Żelka też była czystą dziewczynką w porównaniu do swojego brata. Ona zawsze do kuwety robiła, za to brat potrafił leżeć w kuwecie, kupę potrafił nawet w swojej misce z jedzeniem zrobić. Zawsze gdy jej się coś działo szukała nas żeby się wtulić, przy nas czuła się bezpiecznie, a nam serce pękało z dumny, że udało nam się fretkę wyciągnąć z ciemności.

Żelka również merdała ogonkiem, wyglądało to mega słodko. Dodatkowo ta łobuziara cały czas rozlewała wodę, wszystko się zmieniło, jak kupiliśmy ciężkie miski ceramiczne. Z naszą dziewczynką wiążę się mnóstwo pięknych wspomnień. Nie starczy dnia, żeby je wszystkie opowiedzieć. Żelka długo walczyła, niestety z dnia na dzień gasła. Już nie była tą wesołą fretką, z którą dzieliliśmy życie. Ciężko się patrzy, jak ukochany zwierzak się zmienia. Jak staje się coraz słabszy i co raz więcej potrzebuje Twojej pomocy.
Tak naprawdę gdy zwierzak długo choruje zaczynasz się przygotować do tego co nieuniknione. Zdajesz sobie sprawę, że kiedyś nadejdzie koniec. Niby masz to z tyłu głowy, ale gdy nadchodzi ten moment, stajesz się malutki i zagubiony. Serce mówi walcz, a rozum podpowiada to już czas. Tego dnia co musieliśmy uśpić Żelkę, pojechaliśmy z nią razem, cały czas byliśmy z nią. Na badaniu (USG) potwierdziło się najgorsze, wyjścia się kończyły, a te malutkie ciało gasło. Płacząc jak dzieci, podjęliśmy jedną z najtrudniejszych decyzji jak dotąd w naszym życiu przyszło nam podjąć. Byliśmy z nią do końca, pomimo że nasze serca pękały, cieszyliśmy się, że możemy z nią być do końca. Czuła naszą obecność i miłość, jaką ją darzyliśmy. Bardzo żałuje, że Żelka wcześniej nie trafiła do tej fantastycznej pani doktor, pewnie wtedy mielibyśmy jeszcze trochę czasu z nią.
Dom bez niej jest strasznie pusty. Odczuwamy straszną pustkę w sercu i na razie cały czas się łapiemy na tym, że chcemy zobaczyć, jak wracamy do domu, co u naszej fretki. Powoli wszystko po niej zbieramy. Na razie leczymy się ze straty i przez jakiś czas nie planujemy żadnego zwierzaka.
Tak na koniec chciałam powiedzieć, że pamiętajcie, że fretki to fantastyczne zwierzątka tylko niestety krótko żyją i często chorują więc jeśli marzycie o takim zwierzątku, to dwa razy się zastanówcie czy dacie rade. Obie nasze fretki były niechcianymi prezentami, „rzeczami” które komuś się znudziły. Długo walczyliśmy o powrót tych zwierzaków do normalności. Dlatego jeśli chociaż trochę się wahasz, zrezygnuj, bo być może to nie jest zwierzak dla Ciebie.

P.S. Dla chcących poznać historię Johnego odsyłam do tego wpisu.